
Podsumowując …
Już wszyscy wszystko podsumowali, już wiem co było największym wydarzeniem roku, kto najlepiej i najgorzej się ubrał, więc teraz czas na mnie. Tak podsumowując w jednym zdaniu, mogę śmiało stwierdzić, że rok 2014 był rokiem cudów. Nasz kot Zygmunt spoglądając w dal pewnego styczniowego dnia na pewno nie spodziewał się tylu zmian i niezwykłych zdarzeń jakich był świadkiem w minionym roku.
Jedną z większych cudownności jakie doświadczyliśmy ubiegłej zimy, to kominek z płaszczem wodnym. Zapewnia on nam przyzwoitą temperaturę w całym domu a nie tylko w jednym pomieszczeniu gdzie stał jego poprzednik. Jest tak ciepło, że w środku nocy można zdejmować skarpety! A rano po całej nocy niegrzania jest aż 17 C! (jak nie ma minusowych temperatur oczywiście).
Po za tym wygląda ślicznie i daje przytulne światło gdy w te ponure, zimowe dni już o godzinie 16 robi się ciemno. Wiele osób zastanawia się co robić zimą na wsi. Ten problem porusza nawet wątek na forum murator dom , który ma aż 72 postów! Bez względu na porę roku, kot Zygmunt zawsze wie co robić i to jest bardzo inspirujące.
Ale my w lutym nie wiedzieliśmy co robić i co myśleć, gdy zobaczyliśmy liliowce, kosaćce, tulipana, rozchodnika i forsycje.
W marcu pytanie „co robić” przybrało formę „co robić najpierw?”. W 2014 roku to była już trzecia wiosna „miastowych” na wsi, więc bardziej świadoma i bardzo pracowita. Wstawaliśmy o świcie z kurami sąsiadów bo swoich jeszcze nie mamy 🙂
I akcja : podcinaliśmy drzewa owocowe: jabłonki, śliwy, wiśnie, czereśnie,
winogrona,
pieliliśmy,
wyciskaliśmy sok z brzóz na wzmocnienie organizmu po zimie. To jedno z naszych wielkich odkryć w 2014 roku.
Grabiliśmy i aerowaliśmy trawnik
sadziliśmy nowe kwiatki i rośliny
przygotowywaliśmy sadzonki z zeszłorocznych pelargonii,
nawoziliśmy, podlewaliśmy i podziwialiśmy te, które kwitną na naszej wsi wiosną czyli:
mirabelkę,
migdałka i peonię
To był bardzo pracowity i intensywny miesiąc ale każdy dzień kończył z cudownym uczuciem satysfakcji i z radosnym uśmiechem.
W kwietniu nadal pielęgnowaliśmy ogród, który wypełnił się zapachami i kolorami a najcudowniejszych wrażeń dostarczały nam bergenie, migdałek i kwitnące jabłonie.
W maju po wiosennej kuracji oczyszczającej (babką płesznik i sokiem z kiszonej kapusty), przyszła pora na kolejną kurację wzmacniania organizmu. Przez kilka dni rano, na czczo piliśmy świeżo zerwaną pokrzywę. Najlepsza jest w maju zanim zakwitnie ale smak ma ohydny. Tylko dla twardzieli.
W maju zakwitły oczywiście kasztany, dziki bez, czarny bez, wiciokrzew, wajgele, akacje, żurawki i róże
Maj w ogrodzie był cudowny ale niestety w maju też zaatakowały nas mszyce, choroby grzybowe, ślimaki i chrząszcze niszczylistki.
Nasz skuteczny zespół walczył ze szkodnikami na poważnie, jednak w tym temacie jeszcze brakuje nam doświadczenia. Akcja zakończyła się bez sukcesu, tu żaden cud się nie zdarzył. Mszyce na różach, wiciokrzewach i grzyby na berberysach zostały z nami do końca sezonu.
W maju po 10 wspólnie spędzonych latach nasza przyjaciółka Lena dostała wezwanie do psiego nieba. Jej nagła śmierć była dla nas zaskoczeniem, bo Lena nie chorowała i była w świetnej formie. Fakt, że w przeliczeniu na psi wiek miała 92 lata ale wcale na niego nie wyglądała. Jeszcze w niedzielę na spacerze biegała za sarnami a my śmialiśmy się, że na drugi dzień będzie miała zakwasy. Ale ona w poniedziałek rano już się nie obudziła. To był bardzo smutny majowy poniedziałek, bo pomimo, że taka jest kolej rzeczy to zawsze trudno jest rozstawać się z przyjaciółmi.
Jeszcze nie minął żal po stracie Leny a naszego drugiego psa w tym samym miesiącu zaatakowała babeszioza – śmiertelna choroba przenoszona przez kleszcze. Wiecznie uśmiechnięty pies Lucky stracił apetyt, zainteresowanie życiem i był apatyczny. Po dwóch dniach smucenia się z nim, pojechaliśmy do weterynarza. Lekarz pobrał krew, żeby upewnić się, co do naszych podejrzeń ale na wyniki, w naszej wiejskiej rzeczywistości, musieliśmy czekać kolejne dwa dni. Po konsultacji z kolegą „psiarzem” postanowiliśmy jeszcze tego samego dnia wieczorem pojechać do miasta do lecznicy całodobowej, gdzie wyniki krwi były po godzinie. Niestety obecność pierwotniaka Babesi potwierdziła się i natychmiast psa podłaczono do kroplówki. Po kilku godzinach spędzonych w lecznicy, dostaliśmy kolejne dwie kroplówki na wynos.
I przez dwa dni na zmianę pilnowaliśmy go żeby nie wyrwał sobie z łapki kroplówki… a ona kapała po kropelce przez kilka godzin.
Przez następne tygodnie Lucky był bardzo osłabiony ale żył. Lekarz powiedział, że to cud, bo objawy tej choroby są tak niepozorne, że rzadko udaję się ją rozpoznać na czas. Po tym ciężkim doświadczeniu zmieniliśmy mu obrożę przeciw kleszczową na najlepszą dostępną na rynku. Przez całe lato naszego psa chroniło Foresto , które kosztuje około 100 zł ale działa aż do 8 miesięcy. Zabrzmiało tak jakoś reklamowo ale uwierzcie, że nie jest. To naprawdę bardzo dobra obroża.
Zdrowie wróciło, uśmiech wrócił i 1 lipca mogliśmy razem obchodzić Międzynarodowy Dzień Psa
W czerwcu na naszej wsi było żółto po horyzont
Byliśmy świadkami cudownej przemiany, paskudnych czarnych gąsienic
W piękne motyle rusałki. Cud 🙂
Nie wiadomo kiedy zaczęło się lato i nadciągał do nas wielki cud. Ale zanim to się stało, zakwitły juki ogrodowe.
Poziomki posadzone wiosną zaskoczyły nas urodzajem i dorodnością.
Obrodziły też pomidorki koktajlowe, sadzone po raz pierwszy od kiedy mieszkamy na wsi. Taki mały sukcesik ale satysfakcja ogromna. Nigdy ktoś, kto kupuje latem pomidory w markecie, nie odczuje tego rodzaju radości i dumy z pomidorków 🙂
Z naszych nasadzeń wiosennych bardzo obrodziły nam buraki, więc codziennie jedliśmy botwinkę 🙂 Ale nie tylko z powodu klęski urodzaju. Botwinka jest bardzo zdrowa, pyszna i bardzo ją lubimy.
Tak nam sielsko mijały wakacyjne dni aż do pewnego wieczora gdy usłyszeliśmy dziwne piski daleko na polach. Niezwłocznie udał się tam nasz pies Lucky, a za nim my uzbrojeni w czołówki bo już było ciemno. W miarę jak się zbliżaliśmy piski były coraz bardziej przeraźliwe.Ten pisk słyszeliśmy już poprzedniego wieczoru ale wydawało nam się, że nam się coś wydaje 🙂 Jednak nie wydawało nam się bo na ziemi pod drzewem leżał …. malusieńki kotek. Był tak malutki, że mieścił się w jednej dłoni.
Chcieliśmy go szybko nakarmić więc załatwiliśmy od sąsiadki krowie mleczko. Okazało się, że mogliśmy go tym zabić bo dla takich maluchów krowie mleko jest za tłuste. Po szybkiej konsultacji telefonicznej z lecznicą całodobową, wsiedliśmy w auto i pojechaliśmy po specjalne mleczko. Całą drogę do miasta czyli ponad 40 km nie przestawał piszczeć. Przemiła Pani weterynarz powiedziała, że ma on maksymalnie 4 dni, że musimy go trzymać w cieple, najlepiej na termoforze zawiniętym w ręcznik i karmić z butelki z małym smoczkiem co 4 godziny. Aaa i po karmieniu musimy mu masować brzuszek żeby zrobił siusiu i kupkę :). Normalnie to wszystko załatwia kocia mama, liżąc go po karmieniu porusza perystaltykę jelit i mały kociak siusia. Teraz te obowiązki spadły na nas :). Aha i żeby się nie nastawiać za bardzo bo są marne szanse na jego przeżycie. Taki mały kotek pozbawiony matki, nie ma odporności, a to dość istotne w pierwszych tygodniach życia…
Zaopatrzeni w specjalne mleczko, w buteleczkę i smoczek, z optymizmem stawiliśmy czoła wyzwaniu i ani przez sekundę nie myśleliśmy o zagrożeniu. Zresztą nie było na to czasu! Co 4 godziny karmienie, siku, kupa, nalewanie gorącej wody do termofora. Działo się.
Na drugi dzień udaliśmy się w miejsce gdzie go znaleźliśmy, żeby dowiedzieć się skąd on się wziął.A tam nic. Powoli dotarło do nas, że mamy do czynienia z jakąś nieziemską sytuacją. Bo czy to możliwe, żeby taki mały kotek leżąc pod drzewem dwa dni i noce, nie umarł z wychłodzenia z głodu i nikt go nie zjadł? No i przede wszystkim skąd się tam wziął? Sam na pewno nie przyszedł, bo za mały, żadnych śladów butów człowieka, roweru, traktora, nic. Zaspokajając potrzebę znalezienia odpowiedzi na to pytanie przyjęliśmy wersję, że podrzucili go kosmici. Dodatkowym potwierdzeniem tej wersji był fakt, że on przeżył i bardzo chciał żyć, więc musiał mieć kosmiczną moc. Nazwaliśmy go Yoda i przygarnęliśmy do rodziny.
To niesamowite, że w wyniku kilku szczęśliwych zbiegów okoliczności ta mała istotka zyskała kochającą rodzinę w, której każdy dał mu co najlepsze. Kiedy u nas się zjawił ważył 145 gramów. To cud, że udźwignął tyle miłości, którą dały mu dwie mamy, dwóch ojców i ojciec chrzestny. Wszyscy go karmili, przytulali, głaskali i rozpieszczali.
Mama uczyła go uprzejmości i grzeczności. Poświeciła mu bardzo dużo uwagi i dała najwięcej ciepła.Ciepłem przejął się też tata, więc zabierał Yodę do swojego łóżka. Uczył go, że zdrowo jest każdego dnia znaleźć czas na relaks i na dżemkę, a nawet na dwie dżemki.
Drugi tata od małego uświadamiał go, że nawet w najbardziej zajęty i pracowity dzień dobrze jest znaleźć chwilę na zabawę z bliskimi
Proces otwierania oczu trwał kilkanaście dni, aż doczekaliśmy się dnia gdy otworzyły się szeroko i wtedy zobaczyliśmy w nich cały kosmos 🙂
Zwykła historia, zwykły kot a tyle cudownych emocji, radości, satysfakcji. I cudowne też jest to, że dla każdego coś innego może być cudem. My mamy kota 🙂 Cudownego!
Kot Yoda uwielbia z nami być i wszystko robić razem. Lubi gotować, zmywać naczynia, myć zęby, brać prysznic, oglądać tv. Zwykłe rzeczy robione z nim są magiczne. A gdy nas ktoś odwiedza pierwszy biegnie podać łapkę na powitanie.
Jego wielka kosmiczna moc zmieniła też naszego psa, który potrafił pół nocy szczekać na drzewo gdzie siedział jakiś kot z sąsiedztwa. Teraz Lucky jest przyjacielem wszystkich zwierząt i pozwala się Yodzie bawić swoim ogonem.
Ludzie którzy się wyprowadzają na wieś myślą, że tu czas płynie wolniej. Niestety nie jest tak i mam wrażenie, że na wsi albo się przygotowujemy do lata albo do zimy. Nie inaczej było w ubiegłym roku. Ledwo co odkarmiliśmy Yodę a już była piękna jesień.
Czasem zdarza nam się oglądać program „Daleko od miasta”, w którym już kilka razy słyszeliśmy, że największym wyzwaniem w mieszkaniu na wsi jest walka o ciepło. I gdy zbliża się jesień już trzeba o tym myśleć. W 2014 roku wybudowaliśmy nasz pierwszy stóg drewna czyli holz hausen.
Długo nie mogliśmy się nadziwić nad prostotą i genialnością tego sposobu przechowywania drewna.
W listopadzie posadziliśmy czosnek, przy okazji dowiedzieliśmy się o cudownych właściwościach perzu i odkryliśmy cudowne warzywo topinambur.
Na koniec roku do naszej rodziny dołączył nowy zwierzak i to też był cud. Znaleźliśmy ogłoszenie na OLX, które w jednym zdaniu przedstawiało dramatyczną sytuację i brzmiało tak :
Proszę o adopcje szczeniąt ,duża sunia ktora oszczenila sie w stogu słomy ok. 600 metrów od mojej nieruchomosci widocznie zabrakło jej pokarmu i przyniosła w/w szczeniaki na moje podwórko a było ich osiem trzy znalazły swój domek lecz piec czeka ,chciałbym dodać iż szczenięta bedą w przyszłości dużymi psami oprócz jednej małej widocznej na zdjęciu
Zadzwoniliśmy. Sunia, której zabrakło pokarmu wiedziała co robi, bo swoje bobasy przyniosła na podwórko prawdziwego anioła. Ten miły człowiek-anioł nie mieszkał tam gdzie pojawiły się pieski. To była tylko jego działka. Każdego dnia przyjeżdżał do nich ponad 50 km i przywoził im karmę i mleczko 🙂 Cudowny facet i niesamowita historia. Na drugi dzień po rozmowie telefonicznej jedna z małych była już z nami. Lusia 🙂
Lucky uwielbia ją od pierwszego wejrzenia, bawi się z nią, pozwala jeść ze swojej miski, wpuścił do swojej budy a nawet udostępnił jej najlepsze miejsce przed kominkiem. I tą historią zakończył się nam kolejny rok na wsi. Niby nic takiego. Zwykłe życie w rytmie przyrody, zdrowe, sezonowe i lokalne jedzenie, suplementy, zioła, spacery, praca w ogrodzie. Żadne cuda. A jednak, cudownie jest mieć umiejętność dostrzegania magii w zwykłych rzeczach i zdarzeniach 🙂 Z takim nastawieniem (bo nie wszyscy się z tym rodzą) można wierzyć, że kolejny rok będzie równie cudowny a może i cudowniejszy, czego sobie i Wam życzę.
Komentarze


2 komentarze